Jeśli chcemy dobrze się rozumieć, muszę być z Wami szczery – Everest to nie jest moja bajka. Zupełnie. Nie śledzę co roku ile osób na tlenie i z pomocą Szerpów weszło na „dach świata”. Oczywiście każdy ma prawo działać w górach w taki sposób jak chce, dla tych osób są to niewątpliwie ogromne osiągnięcia (choć jak się okazuje – nie zawsze), mało tego – dla mnie również wejście na Everest było by niewątpliwym sukcesem i pewnie na szczycie oszalałbym ze szczęścia. A może nie? W Himalajach i Karakorum interesuje mnie sport, eksploracja, nowe drogi na ośmiotysięcznikach, zimowe wejścia, robienie czegoś innego niż wszyscy, pokonywanie przeciwności losu i własnych słabości, robienie czegoś ekstra. Everest już od dawna nie jest areną zmagań najlepiej wyszkolonych wspinaczy, za pośrednictwem agencji wyprawowych trwa kupowanie szans na szczyt w postaci większych lub mniejszych udogodnień w bazie (jak twierdzi Mike, właściciel jeden z agencji).
Mimo to z ciekawością sięgnąłem po książkę Magdy Lassoty „W cieniu Everestu”, chcąc się przekonać, co powoduje, że rokrocznie ponad tysiąc osób gromadzi się w bazie pod najwyższą górą świata. Sięgając po książkę miałem nadzieję poznać bliżej ludzi, z którymi Magdzie przyszło przebywać przez kilka tygodni na wielkim polu namiotowym. Kim są? Co robią na co dzień? Co nimi kieruje? Jakie mają ambicje? Na co się wkurzają, a co ich bawi? Czy tęsknią za bliskimi, a jeśli tak, to kiedy najczęściej? Dlaczego płaczą? Czy chcą czegoś więcej? Jak skonsumują ewentualny sukces?
Z książki wynika, że autorka jest emocjonalnie zaangażowana w to co robi, choć słusznie zauważają niektórzy czytelnicy, że nie do końca jest to reportaż. Mimo, że Magda denerwuje się, kiedy coś idzie nie po jej myśli, przeżywa to, z czym spotyka się w bazie, to brakuje głębszej refleksji i analizy tego co ją spotyka. Przy okazji chyba wychodzi brak reporterskiego doświadczenia, co czasem skutkowało zbyt szczegółowymi opisami samej bazy, drobnostkami dotyczącymi ustawienia namiotów, położeniu mes czy punktów orientacyjnych w samym EBC. Na szczęście nie było tego za dużo, dlatego nadal możemy traktować dzieło Magdy jako książkę o ludziach, a nie o namiotach. Niemniej nie jest to zarzut – książka pokazuje bardzo dużo aspektów życia „bazowego”, a nawet (choć w niewielkim stopniu) opinie właścicieli agencji o klientach, czego, przyznaję, nie spodziewałem się przeczytać w tej książce. Za to należy się duży plus.
Magda Lassota w jakimś stopniu pogrzebała mit o tym, że prowadzenie agencji działającej pod Everestem to droga usłana różami i „nic tylko jeździć i zarabiać”. Szefowa bazy agencji Adventure Consultants była oschła w relacjach z Magdą, totalnie zlekceważyła jej prośby o możliwość porozmawiania z uczestnikami wyprawy, z kolei Russell Brice, szef Himexu, jednej z popularniejszych everestowskich agencji, w opisach Magdy wydawał się mało sympatyczny, wręcz zgorzkniały, sprawiał wrażenie człowieka mającego ochotę rzucić wszystko w cholerę. Gdyby tylko Nowozelandczyk wyraził zgodę na dłuższą rozmowę, byłaby okazja do spytania co tak naprawdę przeszkadza mu w Evereście, co go wnerwia u klientów i czy jeszcze „czuje bluesa” do takiej pracy. Szkoda, że charakter Brice’a wziął górę i Magda spotkała się z odmową przeprowadzenia rozmowy.
Potencjalnie najciekawszym wątkiem pozostaje kwestia działalności najtańszej agencji spośród tych działających na Evereście – Seven Summit Treks, która przez wielu jest traktowana jako najgorsza pod Everestem, ze względu choćby na wysoki odsetek wypadków śmiertelnych wśród ich klientów. Opinie o SST wyrażają jednak głównie nie jej klienci (albo byli klienci), a… właściciele lub pracownicy innych agencji. Może formułują takie opinie głównie na podstawie cen proponowanych przez SST? To oczywiście może być bzdura, ale tego rodzaju kontry w pytaniach o Seven Summit Treks mi zabrakło, a informacje te byłyby przydatne choćby w kontekście tegorocznej zimowej wyprawy na K2, w której biorą również udział Polacy (zespół Magdaleny Gorzkowskiej współpracuje z SST właśnie).
W EBC Magda nie czuje się dobrze przebywając ze swoją grupą, Imagine Nepal, nie zamierza też się z tym specjalnie kryć. Większość czasu spędza w z zaprzyjaźnioną grupą irlandzkich wspinaczy. Zresztą szczerość autorki w wyrażaniu emocji to bardzo duża zaleta tej książki. Kiedy ktoś w bezpośrednich relacjach traktuje ją „z buta”, nie omieszka o tym napisać. Osoby niemiłe i burczące nazywa niemiłymi i burczącymi. Czasem takie proste środki, uwagi na temat bohaterów, mówią dużo więcej o otoczeniu niż zawiłe opisy sytuacji, przyciągają też uwagę czytelnika na dłużej. W każdym razie mnie przyciągnęły, bo nie lubię niepotrzebnego lukrowania. Mimo nie rewelacyjnych relacji z członkami zespołu Magda koniecznie chce przeżyć swoją własną przygodę, wspina się na sześciotysięcznik Lobuche, który stanowi stały punkt aklimatyzacyjny w Imagine Nepal. Później, za namową współtowarzyszy, próbuje swoich sił na Icefallu. I tu dochodzimy do punktu, w którym zaczyna mi znów czegoś brakować, mianowicie emocji związanych z pokonywaniem tego odcinka. Ja wiem, że to spore przeżycie, że lód pracuje, że myśli się wtedy tylko o tym, żeby bezpiecznie przejść ten odcinek i równie bezpiecznie wrócić. Jednak atmosfera doniosłości towarzysząca wyjściu na Icefall z Mingmą pryska gdzieś w okolicach założenia raków na buty. Jedynym momentem, w którym „poczułem” o co chodzi w historii z Icefallem było stwierdzenie, że Magda po przejściu tego kawałka chciała iść dalej, że Everest ją „przywoływał”.
Wracając do głównego wątku, czyli ludzi z EBC, których motywacji kompletnie nie potrafiłem zrozumieć: moje wrażenia dotyczące tego co przeczytałem mogą wynikać z tego, że, tak jak wspomniałem na początku, po prostu w ogóle „nie czuję” Everestu, nie rozumiem tego zjawiska, nie podzielam chęci wspinania się na górę tylko dlatego, że tam jest. Nigdy nie chciałbym się tam wspinać i być w bazie, z jej wszystkimi zaletami i wadami, z codziennymi małymi radościami i niecodziennym głębokim smutkiem po stracie kogoś, z kim jeszcze wczoraj piłem wino. Dlatego dużo bardziej niż opisy bazy interesowali mnie ludzie i ich indywidualne historie, niż sprawy związane ze wspinaniem na dach świata. Mnie komercyjne wyprawy w góry wysokie w ogóle nie pociągają i czytając książkę Magdy tylko się w tym utwierdziłem. Tak jak autorka utwierdziła się w tym, że nigdy nie będzie wspinać się na Everest, choć w pewnym momencie miała na to ochotę.
To wszystko o czym wspomniałem nie zmienia faktu, że książkę Magdy Lassoty czyta się bardzo dobrze. Jest ciekawa, ma dobre tempo, nie jesteśmy zarzucani faktami, z książki bije autentyczność i emocje, czego brakuje wielu bardzo poważnym i promowanym przez duże wydawnictwa pozycjom. Znakomite uzupełnienie książki stanowią wykonane przez autorkę zdjęcia. Dla Magdy był to debiut autorski i to miejscami widać, ale z kolejnymi książkami powinno być już tylko lepiej. W tym przypadku najważniejszy jest pomysł i on został zrealizowany z bardzo dobrym skutkiem.
P.S. Jeśli podobają Ci się zamieszczane przeze mnie treści zachęcam Cię do zostania patronem bloga 8tysiecy.pl za pośrednictwem serwisu Patronite.
www.patronite.pl/8tysiecypl