Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, w dodatku nie stricte o himalajach, ale… w zasadzie o każdych górach, na przykładzie naszych pięknych, polskich Tatr. Na początku muszę się do czegoś przyznać: od dłuższego czasu nie jestem w stanie czytać komentarzy pod newsami o górskich wypadkach, albo kolejnych przypadkach, gdy potrzeba wezwania służb ratunkowych była, delikatnie rzecz ujmując, dyskusyjna. Nie to, żebym nie chciał wiedzieć w jakich okolicznościach doszło do konkretnego wypadku, przecież skądś muszę czerpać wiedzę na temat tego jakich sytuacji w górach unikać, jak się przygotować do wyjścia w góry i choć za każdym razem na mojej liście rzeczy do zrobienia/zabrania na górską wędrówkę przy każdej spisanej pozycji odznaczam „zrobione”, to wiedzy teoretycznej nigdy za dużo. Nie oszukujmy się – żyjemy w czasach, w których prowadzenie zdrowego stylu życia jest modne, chęć przeżycia czegoś niezwykłego, pochwalenie się w gronie znajomych swoimi osiągnięciami, czy też zwyczajne zebranie „lajków” w mediach społecznościowych, prowadzi coraz częściej do sytuacji skrajnych.
Photo by Tim Dennert on Unsplash |
Wycieczki górskie są coraz popularniejsze, górscy przewodnicy, Ci z uprawnieniami, nie narzekają na brak klientów, Ci, którzy „na dziko” prowadzą grupy turystów w ciekawe miejsca – również (tematu „wypraw partnerskich” jednak nie będę rozwijał, być może powstanie kiedyś o tym większy tekst), a w Tatrzańskim Parku Narodowym liczba odwiedzających z roku na rok rośnie. W góry jeździmy częściej niż kiedykolwiek i, to czysta statystyka, coraz częściej ulegamy w nich wypadkom. Jest wielce prawdopodobne, że dzięki mediom, również tym społecznościowym, góry są nam coraz bliższe, niemalże na wyciągnięcie ręki, o wypadkach też jest, niestety, coraz głośniej. Bardzo często zdarza się, że przy tych wszystkich korzyściach, jakie oferuje nam internet, mamy problemy z wyszukiwaniem informacji niezbędnych do odpowiedniego przygotowania się do wyjścia w góry, albo – to skrajny przypadek – tak mocno ufamy sami sobie i wierzymy w swoje możliwości, że ignorujemy wszelkie ostrzeżenia i ruszamy z szabelką przed siebie, albo na niewystarczająco jeszcze zamarzniętą taflę Morskiego Oka, albo właśnie w kierunku schroniska w Morskim Oku, w celu spożycia tego i owego, a następnie wracanie po ciemku. Znane są też przypadki rodzinnych wypadów z małymi dziećmi na Świnicę, bez latarki, bez ciepłego ubioru, prosto z kolejki na Kasprowym Wierchu, a kiedy słoneczko zajdzie – dawaj dzwonić po TOPR. Dla ratowników takie historie to niemalże chleb powszedni. To wszystko później trafia do kroniki spisywanej starannie przez ratowników.
Jakiś czas temu zauważyłem, że te suche notki TOPR bardzo chętnie publikowane są przez media internetowe, wszelkie portale górskie, „fanpejdże” skupiające miłośników Tatr. Pewnie nawet w dobrej wierze, wszak, tak jak pisałem na początku, wiedzy teoretycznej nigdy za dużo, tym bardziej, kiedy opisywane są w tych komunikatach naprawdę przeróżne wydarzenia. Ale są to tylko i wyłącznie suche komunikaty, bez oceny TOPR czy dana osoba lub osoby zdaniem ratowników wezwały pomoc słusznie czy nie, czy w zasadzie poradziłyby sobie świetnie bez niej. Za to pewne jak amen w pacierzu jest to, że pod tymi informacjami, w rubryce „komentarze”, będzie się roiło od opinii przeróżnej maści ekspertów, tych naprawdę już doświadczonych, ale też tych zieloniutkich jak szczypiorek na wiosnę. Właściciele portali zacierają ręce, bo „kliki na fejsie” się zgadzają, a gawiedź wesoło komentuje każdy opisany przypadek, nie wgłębiając się specjalnie w treść notatki.
Rok temu opinią publiczną wstrząsnęła mrożąca krew w żyłach informacja, że kilkudziesięciu turystów utknęło w okolicach Morskiego Oka, konkretnie to na parkingu na Włosienicy, bo zimą zmierzch zapada szybciej, o czym biedni turyści nie wiedzieli, a ostatnie bryczki odjechały kilkadziesiąt minut temu i nie ma szans, by wróciły. Większość podchmielona, ale tak poza tym zupełnie zdrowa, jedyne czego im brakowało to czegoś na rozgrzewkę i chęci do zejścia na parking w Palenicy. Telefony do TOPR, Policji i Straży Pożarnej skończyły się przyjazdem na miejsce wymienionych służb i… wysokimi mandatami. Straceńcy ostatecznie pomaszerowali szeroką, asfaltową drogą ku pozostawionym na parkingu autom. Oczywiście opisany przypadek to sytuacja skrajna, turyści przekroczyli wtedy wszelkie możliwe granice chamstwa i pretensjonalności, a i wezwanie TOPR nie było uzasadnione. Z miejsca pojawiły się głosy, że niesforni turyści powinni za tę akcję zapłacić TOPR z własnej kieszeni. Internauci na potęgę produkowali memy, opowiadali sobie dowcipy o zaginionych w Morskim Oku, cytując klasyka: „śmiechom nie było końca”. I w zasadzie na tym mogłoby się skończyć, ale nie w internecie…
Niestety zauważyłem (ale nie tylko ja, coraz więcej podobnych głosów zauważam w komentarzach pod tego typu newsami), że po tych wydarzeniach nastąpiła prawdziwa lawina hejtu względem… niemal każdego, kto w górach potrzebował pomocy, a według internautów poradziłby sobie bez niej. Jak na dłoni widać niebezpieczny trend wrzucania wszystkich górskich wypadków/wypadeczków/incydentów do jednego wora, co może prowadzić w dalszej perspektywie do tragedii. Dostaje się już nie tylko turystom, którzy na prostej asfaltowej drodze zgubili drogę do auta, ale również tym, których urazy, choć na pewno nie poważne same w sobie, to zlekceważone mogłyby doprowadzić do tragedii, a nawet taternikom, których w ścianie zastały ciemności, a nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wysiadły im obydwa źródła sztucznego światła. Krótko mówiąc: duża część komentarzy pisana jest w duchu: „dzwonisz po TOPR, bo na szlaku spadł Ci but z rakiem – jesteś słabiak i łamaga, Tatry nie dla Ciebie”. „Zgasła Ci latarka w dolince? Trzeba było wziąć dwie i nie wołać TOPR!”. „Zasłabłeś na podejściu pod Giewont? Po co zawracać dupę ratownikom, następnym razem się przebadaj, zjedz więcej, wypij więcej, mierz siły na zamiary” itd. Internet jest pełen ludzi dobrej woli, którzy bezinteresownie, już po fakcie, oczywiście, posłużą Ci radą, zupełnie za darmo, w dodatku napisaną takim językiem, że odechce Ci się wszystkiego, włącznie z wycieczkami po pięknych polskich górach, nie mówiąc już o, BROŃ BOŻE, dzwonieniu po ratowników! Wezwanie TOPR, słusznie czy nie, staje się chyba jednym z najcięższych grzechów, jakie można popełnić w Tatrach.
Przeczytałem ostatnio „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, książkę, która moim skromnym zdaniem jest jedną z lepszych pozycji o tematyce górskiej, jaka ukazała się na polskim rynku. Opisanych w niej zostało wiele akcji, część z nich przedstawiono w sposób zabawny, z innych wiało grozą, część z nich na pierwszy rzut oka nie wymagała interwencji TOPR. Sami TOPRowcy kilkukrotnie zwracali uwagę, powołując się na konkretne przykłady, że w zasadzie wszystko mogłoby się bezpiecznie odbyć bez ich interwencji, czasem wręcz lekko naśmiewali się z pierdołowatych turystów. Jednocześnie rzeczowo tłumaczyli, dlaczego w zasadzie to bardzo dobrze, że turyści jednak zdecydowali się na wykręcenie numeru telefonu alarmowego i dlaczego, ich zdaniem, kosztów akcji nie powinni opłacać nieodpowiedzialni poszkodowani. W dużym skrócie. Po pierwsze: kto miałby decydować o tym czy w danej sytuacji wezwanie na pomoc TOPR było uzasadnione? Dla ratownika każde wyjście na akcję, lub udzielenie turyście wskazówek jak wrócić na szlak po ciemku, choćby telefonicznie, to niesienie pomocy, której turysta potrzebuje. Po drugie: Kto miałby podjąć się egzekucji środków za przeprowadzenie tej „nieuzasadnionej” akcji ratunkowej? TOPR? Raczej nie. Biorąc pod uwagę fakt, że urzędnicy skąpią środków na etaty dla ratowników nie ma pewności, czy znalazłyby się pieniądze na dodatkową działalność. Zresztą ratownicy wychodzą, z dość słusznego, założenia, że lepiej skupić się na tym, w czym jest się dobrym, a więc w ratowaniu ludzkiego życia, a nie zabawach w windykatora. I po trzecie, chyba najważniejsze, co zostało poparte przykładami we wspomnianej książce, ryzyko, że turysta będąc w trudnej sytuacji, potrzebujący pomocy, zdecyduje się na samodzielne schodzenie po ciemku tylko dlatego, że ktoś mógłby obciążyć go kosztami akcji, ulegnie wypadkowi… chyba nie muszę kończyć. O płatnych akcjach ratowniczych wypowiedział się już jakiś czas temu naczelnik TOPR, Jan Krzysztof. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu.
Ile ofiar co roku pochłaniałyby polskie góry, gdyby TOPR lekceważył wzywanie o pomoc w przypadkach, które na pierwszy rzut ucha i oka nie wymagałyby interwencji ratowników? Ile osób zginęłoby, a ich ostatnią myślą byłoby „dobrze, że nie zadzwoniłem, nie stać mnie na opłacenie akcji”?. Jestem przekonany, że sami TOPRowcy wolą odebrać telefon z prośbą o pomoc, nawet w najbardziej błahych przypadkach, niż lecieć wyłącznie po zwłoki nieszczęśnika. Według mnie odpowiedzią na wszystkie tego typu pytania jest tytuł książki o TOPR: „Żeby inni mogli przeżyć”. Warto się nad tym zastanowić, zanim napiszemy kolejny nieprzemyślany komentarz pod newsem o wypadku w górach.